"Dzieci zaczynają od tego, że kochają
swoich rodziców. Po pewnym czasie sądzą ich. Rzadko kiedy im wybaczają."
~Oscar
Wilde
W nocy nie
zmrużyłam oka. Leżałam w szpitalnym, dość niewygodnym i trochę wygniecionym,
łóżku, wpatrując się na zmianę to w sufit, to w śpiącego Adama. Po lekach,
które podała mu pielęgniarka Carla, mały mniej kaszlał. Spadła mu też
temperatura, dzięki czemu przespał prawie całą noc.
A ja miałam
czas na przemyślenia…
Byłam wściekła,
gdy Daniel wytknął mi to wszystko... Miałam ochotę rozwalić połowę pokoju,
zostawić małego i iść zapalić skręta… Chciałam mu wykrzyczeć, że przecież
wystarczająco dużo problemów mam na głowie, niepotrzebne mi było jego zdanie!
Szybko jednak
dotarło do mnie, że miał rację. Stuprocentową, cholerną rację…
Gdy tylko mały
zasnął, udałam się do łazienki. W kieszeni przemyciłam papierosa, którego
chciałam spalić. Im więcej myśli tłoczyło się w mojej głowie, tym mniej mi
smakował.
W domu naprawdę
panowały złe warunki. Prawdę mówiąc, były jeszcze gorsze niż zanim urodził się
mały. Wszystkie ubranka, przybory i meble dostaliśmy wprawdzie od znajomych,
ale mleko modyfikowane, kaszki, smoczki, pieluchy i kosmetyki mocno obciążały
domowy budżet. Ostatnimi czasy mocniej też podkręcaliśmy ogrzewanie i
temperaturę wody. Pewnie dlatego rachunki przerosły oczekiwania finansowe
Andrew… A kiedy ja zaczęłam pracę u Fosterów, mama i Bianca brały dodatkowe
dyżury w swoich pracach, przez co dom często pozostawał na głowie narzeczonego
mojej siostry. A ten zdecydowanie nie był zbyt chętny do sprzątania…
Zgasiłam
papierosa na białych, czystych kafelkach, którymi wyłożone były ściany. Nie
wypalonego nawet do połowy peta wyrzuciłam do śmietnika.
Na to, że nie
zabrałam małego na szczepienia, nie miałam usprawiedliwienia. Nawet w myślach
nie potrafiłam samej siebie usprawiedliwić. Krótko po porodzie, gdy odwiedziłam
przychodnię, jak kazano mi w szpitalu, lekarka dała mi ulotkę, która
informowała o miejscu, gdzie badano i szczepiono nieubezpieczone dzieci. Chyba
wyrzuciłam ją zaraz po wyjściu na dwór…
– Przyniosłam
ci wodę, soczek dla małego, chusteczki nawilżane… – mówiła mama, wyciągając z
plastikowej torby wspomniane rzeczy. – O, jeszcze Andrew dał dla ciebie swojego
laptopa… – dodała, kładąc czarną torbę koło stolika. – Żebyś się nie nudziła.
Kiwałam głową,
potrząsając grzechotką nad leżącym między moimi nogami Adamem. Maluch wyciągał
ręce, próbując złapać zabawkę, skupiał na niej wzrok, robiąc lekkiego zeza.
Otwierał ustka, wydobywając z siebie „gruchanie”.
– Dzięki –
mruknęłam, nawet nie patrząc na mamę, która chowała siatkę do torebki.
– Wezmę wolne,
zostanę tutaj z małym… Jeśli chcesz – powiedziała nagle, głaszcząc Adama po
główce, a gdy pokręciłam głową, westchnęła. – Chociaż… Skoro już się lepiej
czuje… Może powinnyśmy zabrać go do domu.
Podniosłam na
nią wzrok, momentalnie przestając poruszać zabawką. Zignorowałam wierzgającego
nóżkami i kopiącego mnie delikatnie w brzuch Adama, który chyba wyrażał tym
swoje niezadowolenie z przerwanej zabawy.
– Jest chory –
powiedziałam sztywno.
– Lekarz
powiedział, że nie ma już temperatury…
– Ma zapalenie
płuc! Podają mu antybiotyki!
Mama ściągnęła
usta. Z mocnym świstem wciągnęła nosem powietrze.
– Melie… –
zaczęła, co szybko wywołało u mnie gęsią skórkę. Mama zwracała się do mnie w
ten sposób tylko wtedy, gdy chciała mi delikatnie przekazać jakieś złe nowiny…
– Nie stać nas na opłacenie szpitala… Zwłaszcza takiego!
– Nie płacisz
za jego pobyt tutaj, więc się zamknij! – wykrzyknęłam.
Otworzyła usta,
by coś powiedzieć, jednak uniemożliwiło jej to pukanie do drzwi. Nim zdążyła
wykonać jakikolwiek ruch, szybko rzuciłam „proszę wejść”.
Drzwi uchyliły
się, a do środka nieśmiało zajrzał Daniel Foster. Widząc moją mamę, która
natychmiast, niczym pies, który wyczuł kiełbasę, odwróciła się w stronę drzwi,
uśmiechnął się przepraszająco.
– Um… Dzień
dobry. Przepraszam, ja dosłownie tylko na moment… – spojrzał na mnie
wyczekująco, jednak wciąż nie przekroczył progu. – Chciałem zamienić z tobą dwa
słowa…
– Idź sobie –
warknęłam do mamy. – I zabierz tego laptopa – wycedziłam.
Mama
zrezygnowana pokiwała głową. Podniosła się z krzesła, na którym siedziała,
chwyciła czarną torbę i wyszła, nawet nie pożegnawszy się z Adamem.
Gdy w drzwiach
mijała Daniela, uważnie zlustrowała go wzrokiem.
Byłam pewna, że
po powrocie do domu zrelacjonuje wszystko Biance i Andrew… Młody, przystojny, w
drogim garniturze… Nie mogłam się doczekać ich komentarzy na ten temat.
Chłopak wszedł
do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Z jednej strony wcale nie chciałam go
widzieć, z drugiej jednak wybawił mnie przed dalszą rozmową z matką. No i to on
załatwił Adamowi pobyt w szpitalu… Raczej nie miałam większego wyboru i
musiałam znieść jego obecność.
Był też moim
szefem…
Cholera, nie
mogłam mu nawet odpyskować!
– Jak się czuje
Adam? – spytał, robiąc krok w stronę łóżka.
– Lekarz
powiedział, że lepiej. Ma niższą temperaturę – mruknęłam.
Podniosłam się
z łóżka. Chwyciłam leżącą w łóżeczku pieluchę z zamiarem przebrania małego.
Musiałam robić cokolwiek ze swoimi rękoma, zająć się czymś, żeby tylko na
patrzeć na Daniela.
Czułam się z
okropnie z tym, że miał rację. Nie mogłam nawet spojrzeć mu w oczy…
Chłopak
podszedł do łóżka. Na powitanie pogłaskał Adama po głowie. Kątem oka widziałam,
że uśmiechnął się do małego. Adam w ramach „rekompensaty” zacisnął malutką dłoń
na palcu Daniela, który akurat udało mu się złapać.
– Nie powinien
pan być na uczelni? – spytałam sztywno, ściągając mokrą pieluszkę z pupy Adama.
– Prosiłem,
żebyś mówiła mi po imieniu… – westchnął. – Mam trochę czasu przed zajęciami.
Chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku… Ciocia Brittany też nie zniosłaby
braku informacji – zaśmiał się przy ostatnim zdaniu, ale szybko spoważniał,
ciężko wzdychając. – Chciałem też cię przeprosić.
Na małą chwilę
podniosłam na niego wzrok. Chyba nie mówił poważnie, choć tak wyglądał…
– Nie
powinienem tego wszystkiego mówić. Nie mam prawa…
– Miałeś rację
– przerwałam mu, ponownie spuszczając wzrok. Po dłuższej chwili ciszy, spowodowanej
pewnie jego szokiem, zbolałym tonem dodałam: – Miałeś rację… Co do domu,
Andrew… To nie jest dobre dla Adama i dlatego zachorował… Ja też nie jestem
dobra… W tym – wymownie wskazałam ręką na małego.
Chłopak usiadł
na krześle, które kilka minut temu zajmowała mama. Chwycił moją drżącą dłoń,
uniemożliwiając tym samym dalsze zapinanie świeżej pieluchy na Adamie.
Usiłowałam
zabrać rękę, jednocześnie powstrzymując łzy. Kiedy myślałam o tym wszystkim w
nocy, to wcale nie było aż takie okropne… Wypowiedzenie tego na głos to była
inna sprawa…
– Amelio,
spójrz na mnie… – poprosił cicho, a gdy nie posłuchałam, potrząsnął lekko moją
ręką. – Spójrz na mnie – powtórzył. – To, jak jest w twoim domu, to nie twoja
wina. To znaczy… Nie jesteś jedyną osobą, która na to pracuje, więc… Masz mamę,
tak? Mieszka z tobą dorosła siostra i ten… Mężczyzna… – zaczął, gdy podniosłam
na niego wzrok, a słowo „mężczyzna” jakby ciężko przeszło mu przez gardło. – To
wszystko nie leży na twojej głowie. I nie powinno na niej być.
Słuchałam go w
osłupieniu. Mówił dokładnie to samo, co ja przez ostatnie miesiące, z tą
różnicą, że ubierał to w ładniejsze słowa i nie używał przy tym przekleństw.
Przemawiało to
do mnie.
On do mnie
przemawiał.
– Musisz wziąć się
w garść, uspokoić… I zająć małym. I moją ciotką – dodał z uśmiechem. – Ona cię
uwielbia!
– Jasne… –
mruknęłam z przekąsem.
Że niby pani
starsza mnie lubiła? Chyba mocno gnębić…
– Naprawdę!
Powiedziała, że jeśli cię zwolnię, wyrzuci mnie z domu, więc… Lepiej nie
odchodź z pracy, bo chcę skończyć studia – powiedział, puszczając do mnie
oczko, po czym ponownie spoważniał. – Amelio… Nie jesteś złą matką. Spójrz
tylko na Adama… To śliczny, słodki maluch. Potrzebuje cię, kocha cię. Uśmiecha
się do ciebie… Nie uśmiechałby się, gdybyś była złą matką.
Adam wierzgał
nóżkami. Naprawdę się uśmiechał. Momentami trudno było określić, czy patrzy za
mnie, czy gdzieś w przestrzeń nade mną, ale Daniel miał rację. Uśmiechał się.
Pierwszy raz od jego narodzin patrzyłam na niego i nie czułam ani krzty
obrzydzenia. Pierwszy raz przeszło mi przez myśl, że naprawdę jestem jego
matką, że jestem mu potrzebna. Że być może mnie kocha… Że może ja, w głębi
duszy, też go kocham.